poniedziałek, 18 maja 2015

Jambo Tanzania!


Zjednoczona Republika Tanzanii (kiswahili: Jamhuri ya Muungano wa Tanzania) jako państwo ukonstytuowała się w roku 1964 po połączeniu kontynentalnej Tanganiki, która należała do korony brytyjskiej, a odzyskała niepodległość w 1961 oraz wyspiarskiego Zanzibaru, który wyzwolił się spod zależności brytyjskiej w roku 1963. Powierzchnia kraju wynosi blisko milion km², znaczna jego część to płaskowyż Unyamwezi o wysokości dochodzącej do 1500 m n.p.m. Przecinają go rowy tektoniczne należące do Wielkich Rowów Afrykańskich. W ich obrębie wypiętrzają się wysokie szczyty pochodzenia wulkanicznego, w tym najwyższa góra afrykańskiego kontynentu- Kilimanjaro o wysokości 5895 m n.p.m.


Dużą część powierzchni Tanzanii zajmują parki narodowe i obszary chronione. Parki narodowe Tanzanii, turystyka, w tym i szlaki turystyczne prowadzące na najwyższy szczyt Afryki grają dużą rolę w budżecie tego kraju, generując około 16% wpływów. Oprócz korzyści materialnych miejsca te dają nam możliwość podziwiania cudownego krajobrazu oraz doświadczania wzruszenia i refleksji. Przecież znajdujemy się na terenie rowu afrykańskiego skąd wszyscy pochodzimy. Tereny te niezwykle atrakcyjne ze względu na żyzną glebę od wieków przyciągały ludzi. Już sama ludność, którą można określać jako autochtoniczną tworzy niesamowitą mozaikę.


Spotkamy tam plemię Chagga z grupy Bantu oraz przybyłych z północy nilo chamickich Datooga (określanych niekiedy jako Tatoga), nieco później dotarli tam ich pobratymcy najbardziej chyba rozpoznawalni Maasai - Masajowie. Pozostaje pytanie kto na tych terenach zbudował solidne kamienne studnie, znane jako studnie masajskie? Ta sama ekosfera jest zamieszkała przez ludy uznawane za spokrewnione z Buszmenami- plemię Hadzabe, które bywa nazywane Kindinga, Tindinga, ewentualnie Haza lub Karigeju. Są to ludzie nie przyjmujący do wiadomości istnienia nowoczesności, nie stosujący pieniędzy nadal żyjący jako wspólnota zbieracko - łowiecka.


Również pokrewieństwo z Buszmenami jest przypisywane plemieniu Sandawe. Oba te plemiona w swoich językach używają dźwięków określanych jako mlaśnięcia czy z angielskiego - kliknięcia. Z tego powodu włączono je do grupy językowej khoisan znanej z południowej Afryki. Równie stary rodowód wydają się mieć ludzie z plemienia Iraqw. Wcześniej byli określani jako Chamici, jednak ze względu na język niepodobny do żadnego innego afrykańskiego obecnie przypisano im pochodzenie kuszyckie a ich rodowód wywiedziono z czasów neolitu. Dzisiaj, oprócz autochtonów w rejonie Kilimanjaro spotyka się przedstawicieli innych plemion żyjących w mniejszych lub większych skupiskach, czy pojedynczo.


Trafili tu znajdując lepsze warunki agrarne lub zatrudnienie w firmach turystycznych czy w handlu. W całej Tanzanii mieszka około 130 plemion. Około, bo tożsamość to niebezpieczna sprawa jak wskazują przykłady z krajów sąsiednich. Nawet w tak długo cywilizowanej i ugładzanej przez brytyjska koronę Kenii czasami dochodzi do walk międzyplemiennych. Dane o 130 plemionach zamieszkujących Tanzanię pochodzą z oficjalnych źródeł rządowych, z roczników statystycznych, w nieomylnej wikipedii liczba ta wzrasta do 260. Jednocześnie oficjalna liczba używanych w kraju języków wynosi 156. Czyli odwieczny problem z definicją narodu, plemienia, języka i dialektu a co za tym idzie z określeniem tożsamości. Przebywając na terenie regionu Kilimanjaro ma się tych wszystkich ludzi, ich wierzenia i zwyczaje w zasięgu ręki. Dużym plusem jest znajomość języka angielskiego wśród mieszkańców.


Jeżeli jeszcze potrafi się chociaż w ograniczonym zakresie posługiwać kiswahili wtedy ludzkie serca są otwarte na oścież. Kiswahili pełni ważną rolę jako instrument integracji, unifikacji i budowania tożsamości obywateli Tanzanii. Jest pierwszym językiem urzędowym, drugim jest odziedziczony po czasach kolonialnych angielski. Należy pamiętać, że różnice pomiędzy poszczególnymi  językami wśród rodziny języków  Bantu są podobne do różnic między językami narodowymi w obrębie rodziny języków słowiańskich czy germańskich.


Powszechność kiswahili i jego obecność w państwowym programie szkolnym niesie również zagrożenia. Tym bardziej, że jest to język portali społecznościowych, telewizji i reklamy. Czyli mamy do czynienia z takimi samymi problemami z jakimi ma do czynienia kultura ludowa czy raczej już regionalna w obliczu nowoczesności w dzisiejszej Polsce czy szerzej, w Europie. Największym miastem w okolicy jest Arusha. Jak to w Afryce, nie wiadomo ilu dokładnie liczy mieszkańców. Według oficjalnych danych w roku 2012 miasto liczyło blisko pół miliona obywateli. Od uzyskania niepodległości kraj wykonał kolosalny skok cywilizacyjny. Rozwinęło się szkolnictwo. Znacznie ograniczono śmiertelność niemowląt. Tanzania ma wzorową piramidę wiekową ludności.


Taka idealna figura jest marzeniem zarządu naszego ZUSu. Przekłada to się również na wzrost liczby obywateli. Jednak coraz więcej ludzi rezygnuje z pracy na roli czy przy hodowli zwierząt i szuka szczęścia w miastach. Dlatego mamy tam do czynienia z niezwykle dynamiczną urbanizacją. Rząd chcąc zintensyfikować rozwój środka kraju wykorzystał brazylijski trik i administracyjną stolicę ulokował w Dodoma. Jednak, póki co wielki biznes na to nie zareagował i Dodoma pozostaje wsią, co prawda wielką i zamieszkałą przez nomenklaturę, ale jednak wsią. Tanzańczycy twierdzą, że w ich kraju są tylko 4 miasta- Dar es Salaam na wybrzeżu, Arusha pod Kilimanjaro, Mwanza nad Jeziorem Wiktorii oraz Mbeya niedaleko granicy z Mozambikiem. Oznacza to, że nawet w kraju o tak krótkiej historii urbanizacji mieszkańcy są świadomi tego, że miejski organizm powinien spełniać określone funkcje socjalne, a nie zawdzięczać swe istnienie jedynie decyzjom administracyjnym.


Ludzie zaczynają określać swoja tożsamość nie przez przynależność plemienną, ale przez miejsce zamieszkania. W języku kiswahili pojęcie ludu, czy narodu oddajemy używając przedrostka WA. Jeżeli wcześniej ludzie mówili o sobie Wachagga (jestem z plemienia Chagga) lub Wanyamwezi (plemię Nyamwezi), to teraz spotykałem takich, którzy się przedstawiali Waarusha (jestem z miasta Arusha). To zupełnie nowa jakość przypominająca czasy budowania miejskiej tożsamości w powojennej Polsce- w Nowej Hucie, Wrocławiu czy miastach Górnego Śląska. Jednocześnie wprowadza to trochę zamieszania w nazewnictwie, bo mianem Waarusha określa się też jeden ze szczepów masajskich zamieszkałych w tej okolicy. Warto zwrócić uwagę na to podkreślanie wspólnoty. Morfem WA - to liczba mnoga, liczbę pojedynczą oddaje przedimek M – określający jednostkę, pojedynczego człowieka.

 
 


 
 

czwartek, 1 stycznia 2015

Pustynia - Erg Chebbi - Maroko 2014


Będąc w Maroku warto spróbować pustyni. Nawet w takiej wersji dla turystów. Zresztą jak się ma zaledwie kilkanaście dni na poznanie kraju to musi wystarczyć. Pustynia to zupełnie inna przestrzeń. Takie stwierdzenie to banał, ale jak opisać morze piasku... 


Trochę daje do myślenia, że trzy wielkie monoteistyczne religie właśnie z tej niezmierzonej przestrzeni czerpały natchnienie. Zresztą wszystkie odwołują się do tego samego Boga. Niezmierzonego i absolutnego. Lud Izraela po pokonaniu pustyni nabrał przekonania, że jest narodem wybranym, 40 dniowy pobyt Jezusa na pustyni dal mu siłę do podjęcia misji zbawienia, także na pustyni Muhammad stał się prorokiem i wysłannikiem Boga. Wiele ważnych ksiąg było inspirowanych pustynią; Tora, Ewangelie, Koran. Niewierzący mogą sobie poczytać „Małego księcia”. Antoine Marie Jean Baptiste Roger de Saint-Exupéry też żywił się widokiem piasków. 


Więc przed nami zmierzenie się z pustynią w wersji light. Tereny pustynne w Maroku to przeważnie hamada, tak język arabski określa kamieniste pustynie, płaskie, pokryte skalnym rumoszem. Niekiedy możemy się natknąć także na piaszczyste twory. Takim przykładem jest Erg Chebbi. Ułożony południkowo ma 28 km długości, w swoim najszerszym miejscu liczy 7 km. 


Jest jedną z wielu marokańskich atrakcji turystycznych, więc rozjeżdżają go dziesiątki quadów i dzielnych samochodów terenowych. Bywają jednak chwile spokoju i wtedy wiatr ma szansę przywrócić powierzchni wydm pierwotną fakturę. Na to liczymy i wykradamy się w trójkę przed umówioną przejażdżką na wielbłądach. Chrystusowym sposobem ruszamy w sandałach. 


Trzeba umiejętnie stawiać stopy by uniknąć gorącego piasku. Po chwili tracimy z oczu zabudowania oazy Merzouga. Wydmy mają po 150 metrów wysokości. Dzielnie ignorujemy ślady opon na stromych podjazdach, przecież wystarczy patrzeć w bok. 


Piasek ma piękną i równie gorącą jak jego temperatura pomarańczową barwę. Krawędzie wzniesień wyginają się półkoliście i mają krawędzie wąskie na grubość ziarenka piasku.


Dobre miejsce by poczuć samotność i pewnie tak samo dobre by poczuć obecność drugiego człowieka. Wdaje się, że stoimy na najwyższym z wzniesień. Widać stąd karawanę przygotowanych dla nas okrętów pustyni. Schodzimy w dół. 


Będziemy mieć przejażdżkę na wielbłądach. Nie mamy czasu by marzyć o Timbuktu, kołysząc się na grzbietach wierzchowców potrzebowalibyśmy na to ponad 40 dni. To co wielbłąd nosi zamiast obuwia jest na pewno świetnie przystosowane do piaszczystych podłoży. 


Ogłowie i siodło też swoją doskonałość osiągnęły przez kilkaset lat doskonalenia. Więc z zaufaniem trzymam się pięknie zespawanej konstrukcji z prętów zbrojeniowych. Yalla! Yalla! Po półgodzinnej przejażdżce docieramy do urządzonego wśród wydm obozowiska. 


Śpimy pod gołym niebem z miriadami migoczących gwiazd. Rano musimy wstać przed słońcem, tylko wtedy będziemy mogli podziwiać jak jego blask rozświetla kolejne wydmy.


czwartek, 11 września 2014

WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO W NOWYM ROKU (2007)

Czasami nie trzeba nigdzie wyjeżdżać - Świat przychodzi do nas. Dzisiaj jest 11 września i daleka Etiopia świętuje Nowy Rok. Mój przyjaciel Getahun przysłał mi z tej okazji życzenia:

My dear families Piotr.
First I would like to say happy Ethiopian New Year 2007.
Haw are you doing for your great health with all your families? I Hope all is fine from you. And always that I need is your well-being. I am very happy to inform you that I am well for my great health. Thanks to God.
My dear, as you know here in Ethiopia on September 1 e .c or September 11 your calendar. We celebrate Ethiopian New Year 2007 .I wish to you and to all your families a happy Ethiopian new year will bring to you to your families every things good luck, health, and enjoyable life!!!
Best wishes from Getahun
 
Dobrze jest mieć Nowy Rok we wrześniu, można różne rzeczy zacząć od nowa. Przydałoby się takie nowe rozdanie. Mój Ojciec umarł w lipcu. Teraz widzę o ilu rzeczach nie zdążyłem z nim porozmawiać. Powoli wykruszają się też partnerzy z pierwszych tatrzańskich wspinaczek. Dawno temu Rafał Chołda został na Lhotse, rok temu odszedł Staszek Szecówka. Kolejny Przyjaciel już czeka w kolejce na drugą stronę. Właśnie wczoraj zadzwonił, rak mu zajął kręgosłup i tchawicę. Powiedziałem mu, że to wspaniała okazji by się spotkać. Może zdążymy. Wszystkiego Dobrego w Nowym Roku!

piątek, 6 czerwca 2014

Czas Berberów - Maroko 2014 - Wąwóz Todra


Ilmil został gdzieś daleko z tyłu. Gdy opuszczaliśmy to górskie miasteczko było jeszcze przyjemnie chłodno. Teraz samochód w pełnym słońcu wspina na się na przełęcz Tizi’n’Tichka  leżąca na wysokości aż 2260 m n.p.m. To najwyżej położone w północnej Afryce tego typu dzieło inżynierskie. Zatrzymujemy się na jednym z punktów widokowych i podziwiamy asfaltowe esy-floresy. 


Zimą, gdy zdarzają się duże opady śniegu droga bywa zamykana. Teraz jednak po śniegu nie ma śladu. Panujący ukrop odsuwa obraz zimy w nicość. Zjeżdżamy w dół. Opuszczamy Atlas Wysoki i kierujemy się w stronę Sahary. Póki co, króluje zieleń. Młode zboże wręcz razi oczy swoją zielonością. To przywilej podgórskich terenów. 


Wulkaniczna gleba bogata w minerały i wysokie góry, dzięki którym nie brakuje tu wilgoci. Taki obraz także zostaje za nami. Krajobraz staje się coraz bardziej jałowy. Przed nami jedna z największych atrakcji urbanistycznych Maroka, a także pozycja na liście obiektów światowego dziedzictwa UNESCO – Ait Ben Haddou. 


Co prawda warowna osada (ksar) została  tam dopisana dopiero w roku 1987, ale lepiej późno, niż wcale. Jednym z argumentów przemawiających o wpisaniu na listę była nietrwałość materiału, z którego wzniesiono osadę. Budulcem jest cegła suszona na słońcu. 


Ta prosta technologia jest stosowana do dzisiaj. Jednak najmniejszy nawet deszcz (a mimo bliskości pustyni zdarza się) skutkuje remontem. Dzięki temu, że osada jest cyklicznie odnawiana, najstarsze zabudowania są datowane na XVII wiek. Ale wszystkie przebudowy są prowadzone w niezmiennym, prastarym stylu, więc można się poczuć jakbyśmy podróżowali w czasie. Bezlitośnie to wykorzystują filmowcy i dzięki temu osada załapała się na udział w takich produkcjach jak; Lawrence z Arabii, Gladiator, Aleksander, Kundun (tym razem w Afryce podrobiono coś, co się znajduje w Tybecie), Gra o tron, nie licząc filmów o tematyce biblijnej czy chrześcijańskiej. 


Najstarsze budynki są datowane na zaledwie XVI wiek (to przez te nieustanne przebudowy – remonty) jednak źródła pisane przesuwają  istnienie zabytku co najmniej o dziesięć stuleci wcześniej. Wtedy takich perełek było na szlaku karawan prowadzącym z atlantyckiego wybrzeża do Sudanu znacznie więcej. Nieco dalej w stronę pustyni zachowały się ruiny innej twierdzy – osady Sijilmassa (Sidżilmassa). Niektóre z osad nie oparły się arabskiej inwazji. Inne wykończyła dopiero nowoczesność - nowe trasy handlowe wytyczone przez kolonialistów, a w końcu wybudowana przez Francuzów w latach dwudziestych XX wieku omijająca twierdzę droga przez przełęcz Tizi’nTichka, którą właśnie tu dotarliśmy. 


W mieście nadal mieszka kilka berberyjskich rodzin, zgadzając się na niedogodności wymuszone przez UNESCO, czyli przede wszystkim brak elektryczności. Na terenie miejskich murów funkcjonują sklepy, galerie, restauracje i hotele. Oczywiście obiekty nie są klimatyzowane, w zamian, jako światowa atrakcja mogą liczyć na wielu gości. 


Przyjeżdżają również marokańskie, szkolne wycieczki. Z przyjemnością podpatruję grupę dzieciaków bawiących się z wychowawcą.  Fajnie to wygląda, rozwrzeszczani uczniowie, a w tle stuletnie mury. Potem, już na drodze, wyprzedzimy starego forda transita ze stłoczonymi w nim dziećmi. 


Jedziemy dalej w stronę Sahary. Mijamy Warzazat (fr. Qarzazate). Miasto liczy zaledwie około 50 tysięcy mieszkańców, jest jednak największym na wschód od łańcucha Atlasu Wysokiego. Znane jest z majowego festiwalu róż oraz kilku studiów filmowych ulokowanych po obu stronach ulicy. Są także resztki ksar’u, jakże mizerne w porównaniu z odwiedzonym niedawno Ait Ben Hadou. Wieczorem docieramy na nocleg opodal wąwozu Todra. 


Ten wspinaczkowy raj będziemy oglądać kolejnego dnia. Przedtem tradycyjny tadżin i idziemy spać. Rano okazuje się, że będzie wycieczka z przewodnikiem. Do wąwozu zaprowadzi nas jeden z właścicieli hotelu- Mulai. Idziemy ścieżką wzdłuż rzeki. W czasie wiosennych roztopów nie byłoby to możliwe, cały ten obszar jest wtedy pod wodą. 


Teraz rzeka płynie swoim normalnym korytem, jej wody wypełniają również liczne kanały nawadniające. Oglądamy różne uprawy, zagony są raczej małe, wiele rodzin chce skorzystać z nawadnianych pól. Kukurydza, ziemniaki, bakłażany, bób, papryka, brzoskwinie i migdałowce. 


Nad wszystkim górują daktylowe palmy. To tutejsza specjalność. Co ciekawe, daktylowiec właściwy występuje w dwóch formach; żeńskiej i męskiej. Obie kwitną i mają owoce, tylko te męskie są takie, jakby mniej udane. Powiedzmy, że nie mają walorów smakowych, niezbędne są jednak do zapylania, więc na plantacjach parę osobników męskich „obsługuje” do stu „partnerek”. Daktylowce teraz kwitną i długie kiście kwiatów zwisają z drzew, na owoce trzeba poczekać.


Nad rzeką miejscowe kobiety robią pranie, nie chcą byśmy je fotografowali. Przechodzimy kładką na drugi brzeg. Czeka nas jeszcze wizyta w starej części wioski. Miejsce nie jest już tak atrakcyjne jak niegdyś. Lepiej mieszkać w pobliżu uprawnych poletek lub bezpośrednio przy drodze prowadzącej do wąwozu. Wtedy łatwo założyć jakiś przydrożny biznes lub nawet hotelik. 


Jednak parę kasb jest wciąż zamieszkałych, a nawet powstają nowe budynki. Wyglądają jak brzydkie szare plomby. Jednak tutaj nikt nie rozpatruje względów estetycznych, brzydki dom daje możliwość mieszkania blisko rodziny. W jednej z kasb mieści się prywatne muzeum. 


Budynek jest wielopiętrowy, więc jest co oglądać. Właściciel zgromadził wszystko, co mu się wydawało wartościowe i wszystko, co można by sprzedać turystom. Jak się okazuje, każdy z eksponatów można kupić. Oczywiście za odpowiednią cenę. W niektórych krajach podaż przewyższa popyt. Do czasu. Zbiory są bogate, jednak tworzą swoisty zbiór artefaktów. Choroba wieku niemowlęcego placówek muzealnych. Jest sporo pamiątek po mieszkańcach wyznania mojżeszowego. 


Przed uzyskaniem niepodległości mniejszość żydowska zajmowała znaczącą pozycję wśród społeczeństwa, nawet w takich zapomnianych przez świat osadach. Budujące jest to, że dzisiaj ta pamięć nie jest wypierana. Podziwiam piękne, kobiece naszyjniki eksponowane na ścianach i niemal przewracam się o płócienny worek leżący na podłodze. W środku z 10 kilogramów pierścieni pachnących nowością, różne, małe i duże z kolorowymi kamieniami. Właściciel zachęca do zakupu – wszystko oryginalne i stare! 


Opuszczamy lamus, jeszcze kilkanaście minut i podziwiamy piętrzące się skalne ściany wąwozu Todra. W wspinaczkowym raju nie ma dzisiaj wspinaczy, może ukryli się w jego górnej części pozbawionej wygodnej, asfaltowej szosy. Jest niedziela i ściągnęła tutaj chyba cała młodzież z miasteczka. Korzystając z cienistych ścian i płynącej środkiem orzeźwiającej rzeczki urządziła fiestę. 


Powiewają trójkolorowe berberyjskie flagi. Na parkingu stoi kilka dużych turystycznych autobusów oraz busiki, taksówki i samochody. Jest nawet jeden koń wynajmowany chętnym do przejażdżki. Tłok i hałas. W tym wszystkim grupa kobiet – koczowniczek. Pewnie zeszły ze swoimi osłami na dół po wodę. A może chciały popatrzeć na to gwarne zgromadzenie? 


Wędrujemy do końca asfaltowej drogi, pewnie dalej jest pusto i cicho, a jeszcze dalej może są wspinacze w swoim wspinaczkowym raju. Wracamy. Wieczorem jeszcze mamy sesje wyjazdową, jedziemy przejść się po starówce w Tinghir. Miasto nie leży na końcu świata, jednak na tyle daleko od wielkich metropolii, że Berberowie są tu u siebie. Na ścianach budynków medyny tablice z nazwami zaułków mają napisy w trzech alfabetach – arabskim, łacińskim i berberyjskim. 


Wchodzimy w głąb wąskich uliczek. Znowu dziesiątki kramów i kramików. Podglądamy miejscowych rzemieślników; sitarzy, producentów pantofli, uwagę przyciągają ślusarze cyzelujący wykonane z czarnej, węglowej stali szczypce do wyrywania zębów. Jest się czego bać! Mamy też umówioną wizytę w zaaranżowanym dla turystów warsztacie tkackim.


Właściciel twierdzi, że większość oferowanych dywanów została utkana przez kobiety z jego rodziny. Ale to nieprawda, kobierce są zbyt różnorodne, a kobieta siedząca przy pionowych krosnach ledwo, co potrafi posługiwać się wrzecionem. Dywany piękne, z owczej i wielbłądziej wełny, te najmocniejsze z włókien opuncji. Geometryczne wzory, czasami zwierzęce sylwetki; wielbłądy, strusie. Kolory marokańskiej ziemi. A marokańska ziemia ma wiele barw. 


Na busa mającego nas zawieźć z powrotem na nocleg czekamy na placu, na który zjechały chyba wszystkie mercedesy z okolicy. Wreszcie jest. Ruszamy do hotelu.



niedziela, 25 maja 2014

Czas Berberów - Maroko 2014 - Jebel Toubkal


Rześkim porankiem opuszczamy Marrakesz i kierujemy się na Ilmil. Miejscowość ta pełni rolę bazy wypadowej dla pragnących zaliczyć najwyższy szczyt Atlasu Wysokiego – Jebel Toubkal mierzący 4167 m n.p.m. Różne warianty szlaków prowadzących na wierzchołek nie są zbyt trudne, a kota robi wrażenie. Dlatego jest sporo starających się o zdobycie tego czterotysięcznika. Często jest to pierwsza góra o tej wysokości dla aspirantów.


Miasteczko się rozrosło dzięki turystyce, są w nim liczne hotele, hoteliki oraz guest hous’y. Nie brakuje również sklepików, barów i restauracji. Nie mówiąc o kramach z pamiątkami. Oczywiście działa biuro przewodnickie, można też wynająć muły oraz niezbędny sprzęt wspinaczkowy. To wszystko powtarza modele znane z francuskich Alp. Czyli infrastruktura działa w miarę sprawnie. Mniej więcej godzinę po przyjeździe nasza skromna karawana licząca 14 uczestników oraz dwa muły prowadzone przez poganiaczy rusza w drogę.


Klucząc wśród zabudowań po krętych ścieżkach często ograniczonych z obu stron niewysokimi murkami przeżywam déjà vu. Chyba nie tylko ja – właśnie w tych plenerach powstawał film „Siedem lat w Tybecie”. Jak się później okaże takie  znane skądinąd widoki będziemy oglądać znacznie częściej. Moroko, ze względu na stabilną pogodę oraz wspaniałe słońce jest dobrym tłem dla wielu produkcji filmowych.


Szlak wychodzi z miasteczka na ogromne żwirowisko ,by potem już piąć się w górę. Takie miejsce to okazja na mały biznes. W wielu miejscach segreguje się kruszywo i pakuje żwir w worki. Dalej poniosą je muły. Do skalistych zboczy przymocowane są gospodarstwa i brzoskwiniowe sady. Doskonale wpasowane w górską przestrzeń zabudowania będziemy spotykać aż do osady Sidi Chamharouch.


To miejscowość pielgrzymkowa, jej centralne miejsce zajmuje olbrzymi, owalny głaz, co jakiś czas malowany na biało. Przylega do niego mauzoleum i niewielki meczet. Wierni nawiedzają te miejsce licząc na poprawę zdrowia. W Maroku większość obywateli wyznaje Islam w jego sunnickiej wersji. Jednak kultywowany jest tu swoisty kult świętych zwany marabutyzmem. Marabut oznacza w języku arabskim duchowego przywódcę, często uzdrowiciela, ale także grobowiec kryjący jego doczesne szczątki. Przemierzając marokańskie królestwo, co rusz spotyka się takie budowle.
 

Niektóre z nich są już ruinami, inne pokryte świeżym białym tynkiem. Wszystkie są pamiątką po czasach gdy autorytet religijnych liderów był wyznacznikiem dla lokalnych społeczności. Okazywana im cześć niejednokrotnie była w niezgodzie z zaleceniami Koranu. Niektórzy widzą w tym przejaw religijności ludowej.
 
 
 
Znajomość języka arabskiego – języka, w którym Bóg objawił swoją wolę Mahometowi, również dzisiaj wśród mieszkańców berberskich wiosek nie jest duża. Zresztą językowi arabskiemu w wersji marokańskiej daleko do klasycznego arabskiego. Zbyt wiele w nim naleciałości berberyjskich, hiszpańskich i francuskich. Wiarę w Allacha i jego Proroka wprowadzili swoimi krzywymi mieczami Arabowie.
 
 
Wcześniej mieszkańcy tych ziem praktykowali różne religie. Wielu z nich było Chrześcijanami lub wyznawcami religii mojżeszowej. Na pewno w górskich ostępach trwali czciciele starych kultów o punickim lub zgoła afrykańskim rodowodzie. Narzucony siłą Islam nikomu nie dał wyboru. Klanowe społeczeństwo aprobowało silne jednostki. Może kult lokalnych świętych stał się dla miejscowej ludności swoistym wentylem bezpieczeństwa. Pielgrzymki i święta obchodzone przy mauzoleach cementowały społeczność i były okazją do spotkań.
 
 
Niestety nie mogę podejść w pobliże białego kamienia. Dla nie muzułmanów zakaz wstępu! A podobno to ten sam Bóg – Bóg Abrahama zwanego tu Ibrahimem. Jesteśmy już wyżej niż sięgają wierzchołki Tatr. Wśród zdawałoby się jałowych zboczy przemykają stada długowłosych kóz. Mijamy ostatnie szałasy gdzie górale oferują świeżo wyciskany pomarańczowy sok. Właściciel kramu częstuje mnie tradycyjną miętową herbatą. Oprócz napoi sprzedaje różności dla turystów – wisiorki, minerały, jakąś galanterię. Mówi, że samemu wykonuje niektóre rzeźby.
 
 
Pokazuje mi swój warsztat a w nim prawdziwe cacko – wiertarkę, która mogłaby być na stanie narzędziowni w czasach faraonów. Sprzęt działa! Góry nie są bezludne. Całkiem spore grupy turystów przemierzają szlak i w górę i w dół. Już w pobliżu schroniska wdaję się w rozmowę z dwoma studentami. Najpierw mylnie kwalifikuję ich jako Pakistańczyków. To dlatego, że wcześniej spotykam dużą ich grupę przybyłą z Wielkiej Brytanii. Ale moi rozmówcy są arabskimi Marokańczykami i pochodzą z Marrakeszu. Obaj są zafascynowani alpinizmem.
 
 
Chcieliby zobaczyć europejskie Alpy. Jeden z nich był już pięć razy na Jebel Toubkal, drugi dopiero dwa. Gdy dowiadują się, że jestem z Polski pytają, czy znam – Krzyśka. Są takie chwile, że człowiek czuje przebłysk geniuszu. Wielicki? Pytam. Okazuje się, że tak – byli na jakimś spotkaniu z Krzysztofem Wielickim w Marrakeszu. Wymieniamy adresy. Może spotkamy się kiedyś w górach… W końcu dotarliśmy do schroniska.
 
 
Schroniska są właściwie dwa Refuge de Toubkal, którego patronem jest wybitny alpinista i geolog Louis Neltner – jest ono administrowane przez Club Alpin Franҫais, położone na wysokości 3207 m n.p.m. oraz Refuge de Toubkal les Mouflons  usytuowane nieco niżej. Do tego drugiego zapraszali mnie świeżo poznani arabscy przyjaciele. My jednak mieliśmy rezerwację w wyżej położonym budynku. Standardy obiektu zbliżone do alpejskich, czy tatrzańskich. Wieloosobowe sale z piętrowymi pryczami, półki na bagaż, wełniany koc i poduszka. Na parterze kuchnia i jadalnie w osobnym pomieszczeniu półki na buty wspinaczkowe.
 
 
Umywalnia, prysznice i toalety w piwnicy. Można też spać na tarasie. Ale to dopiero po kolacji. W schronisku coraz więcej turystów. Wszystkie miejsca zajęte. Następnego dnia mamy zajęcia w podgrupach. Najwięksi podróżnicy z naszego składu, Janusz i Piotr wypatrzyli wczoraj jakiś zaśnieżony żleb i postanowili wypróbować swoje raki. Najmłodsze uczestniczki wyjazdu, Marta i Karolina, córki Janusza spędzą ten dzień pod opieką mamy Anny. Dziewczyny sobie pochodzą turystycznie. Resztę ekipy angażuję w projekt „co jest za tą górą”.
 
 
Planujemy spenetrowanie doliny do samego jej końca. Ruszamy w górę, jednak po pierwszym stromym progu część zdobywców zawraca do schroniska. Reszta ambitnie posuwa się w stronę wyraźnego siodła flankowanego z obu stron stromymi grzbietami. Nie jest trudno, przez dolinę można przejść kilkoma wariantami.
 
 
Po śniegu lub po skałach spiętrzających się w progi. Dnem płynie strumyk przy którym wybuchają małe oazy zieleni. Na wolnej od śniegu przestrzeni widać wyraźnie pasterskie ścieżki. Z analizy odczytu wysokościomierzy wychodzi, że jesteśmy ponad 3700 m n.p.m. Sycimy oczy widokiem doliny po drugiej stronie. Ja jeszcze podchodzę wyżej jakieś 100 metrów na leżący z boku grzbiet. W nagrodę oglądam położone w dole szmaragdowe jezioro Ifni i leżącą za nim wioskę.
 
 
Wracamy. Następnego dnia atakujemy główny cel naszego wyjazdu Jebel Toubkal. Zakładamy, że ma to być piękne przeżycie więc wychodzimy dopiero koło 9. Po wczorajszej zaprawie droga nie stwarza trudności, pokonujemy ją w przewodnikowym czasie 3 godzin.
 
 
Wyszliśmy dość późno więc możemy widoki ze szczytu kontemplować tylko w swoim towarzystwie. Nieopodal wierzchołka ukazuje nam się suseł, próbujemy go uchwycić na naszych aparatach fotograficznych. Suseł jak to suseł wykonuje parę susów i kryje się pomiędzy kamieniami.
 
 
Droga powrotna trochę się dłuży, a to śnieg za stromy albo za mokry, a to kamienie jakoś nie ergonomicznie ułożone. Na szczęście widać schronisko.
 
 
Dobrze się śpi po takiej wycieczce. W nocy rozpętuje się burza z błyskawicami. Śpiący na tarasie rejterują do sal. Po śniadaniu rozliczamy nasz pobyt i schodzimy w dół. W Ilmil czeka na nas wynajęty riad. Stamtąd ruszymy w stronę Sahary.